środa, 17 kwietnia 2024

Dark Tranquillity - Projector (1999)

 

Rzucając po dekadach dwóch USZKIEM jednym i drugim, Projector to Dark Tranquillity profilowane na quasi akustykę - tyle w nim wioseł bez pieca plumkających. Kto to widział jednak, by tak z marszu po szarpiących i wręcz fragmentarycznie plujących gitarowym jadem The Gallery i The Mind's I można było nagrać album, w którym może góra dwa numery, to ogień całkiem konkretny, a reszta jest podbijana na całego modną wtedy mroczną elektroniką, a do tego sporo damskich wokaliz i sam Mikael Stanne praktykujący na równi swój krzyk z czystymi zaśpiewami - miksując te drugie w różnych konfiguracjach brzmieniowych. Średnie tempa, jak na he he "szwedzki melodyjny death metal" mnóstwo udziału parapetu i właśnie - płaczliwy głos Stanne! To mogło się udać jedynie na przełomie ostatniej dekady XX i pierwszej dekady XXI wieku i zostać pomimo oczywiście oburzenia największych radykałów zaakceptowane. W ch u mnie sprzecznych odczuć, a wtedy ja to kupiłem raczej bez utyskiwań, bowiem było to wówczas granie jakie Century Media intensywnie promowało i na jakim rozwijało swój ówczesny bardzo wysoki status na scenie - posiadając w katalogu wszystkie najgrubsze ryby z tej gatunkowej półeczki, gdzie w skrócie ostre gitary i gotycki klimacik. Faktem jest, że Dark Tranquillity do tego koszyczka wpadło bezkolizyjnie i się w nim nieźle umościło, jak i faktem jest, iż dzięki Projector przewietrzyli też swoją muzykę - próbując przyznaję całkiem udanie czegoś dla nich kompletnie nowego. Chociaż właściwie Projector się u mnie raczej nie kręci, to nie zasługuje z perspektywy czasu na krytykę totalną, gdyż piosenki z niego są sympatycznie przestrzenne i zróżnicowane oraz serducho może momentami podczas ich odsłuchu mocniej zabić. Tak wiecie - tak przygnębiająco romantycznie bum... bum... bum...! :) 

poniedziałek, 15 kwietnia 2024

The Afghan Whigs - Black Love (1996)

 

Uparłem się kiedyś (a było to na wysokości In Spades), kiedy rzeczony poznałem i nazwę kapeli o dobre ćwierć wieku spóźniony zacząłem kojarzyć, że The Afghan Whigs tak, a nawet ich wszystko, tylko wszystko po powrocie, czyli po roku 2014-tym, kiedy światło dzienne ujrzał Do to the Beast. Wciąż jestem o tym przekonany, ale spróbuję ponownie wsłuchać się w materiały z pierwszej i paradoksalnie dla mojego POSTANOWIENIA tej bardziej znanej dla miłośników "afghańskiego" rocka fazy, kiedy ich klipy można było zobaczyć w dominujących stacjach muzycznych, nawet w prajtajmie. Będę to czynił systematycznie i obiecuję, że o postępach tutaj meldował. :) Black Love odbieram z tej opóźnionej perspektywy niemal jako coś zupełnie dla mnie nowego - jak ktoś wspominał idealne połączenie białego rocka i czarnego soulu. Z funky rytmami i wysokim stężeniem melodyjnego kolorytu, z angażującymi, bliskimi ludzkim przeżyciom tekstami o bardzo literackim charakterze, wyśpiewywanymi w dynamiczniejszych fragmentach jakby na granicy siłowego fałszu, a w tych spokojniejszych gardłowego szeptu. To wszystko powyżej to tak samo argument Black Love, jak i materiałów z drugiej fazy działalności zespołu - jego nowej ery. Tutaj w roku 1996 jednak ciążący gatunkowo jeszcze mocniej w stronę brytyjskości i niemal kompletnie nieodpowiadający standardom nuty z ich rodzimego Seattle. Wyspiarskości spod znaku (idzie najłatwiejsze dla laika porównanie) do U2, ale he he oczywiście bardziej od nuty sławnych Irlandczyków zadziorne, czy instrumentalnie finezyjne. "Czarna miłość" pięknie (znaczy w nieoczywisty sposób) łączy motywy ze wspomnianych w tekście kluczowych dla fundamentu muzyki TAW stylistyk - jest przekonująco piosenkowa, jednocześnie niepokojąco mrocznie zaaranżowana, a i jakiegoś rodzaju uroczego chaosu kompozytorskiego też nie oszczędzająca. Dlatego możliwe że dlatego taki magnetyzm w sobie dla miłośnika łączenia dość skrajnych gatunków i w harmonii dyscharmonii (he he) posiadająca. 

The Black Keys - El Camino (2011)

 

Jeśli krążek otwierany jest największym z niego przebojem i zespół w znacznej mierze bywa przez jego pryzmat rozpoznawalny, to on staje się dla mniej wkręconego w temat słuchacza równoznaczny niemu samemu, a co myślę po osłuchaniu się bezwzględnego w towarzystwie dominatora, przekłada się na obniżanie jego jako albumu wartości. Uważam iż El Camino to typowy przykład takiej sytuacji, bo jak nie najbardziej Lonely Boy jest jednym z mega megaśnych hiciorów duetu i tak potrafi zapewne stać się magnesem dla ciekawskich, który zmotywuje do poznania całości El Camino, bądź tych co kochają numery wyraziste, ale szybko one poprzez atak chwytliwości się im nazbyt osłuchują, od długograja odepchną. Jako typ co w The Black Keys fajny potencjał i jego realizacje dostrzega, ale też poznał (bo szukał) podobne grupy, które pomimo braku większej od chłopaków z Akron rozpoznawalności, bardziej mu imponują uznaję, iż (uwaga niespodzianka, chyba niezbyt niespodziewana :)) nie należę do żadnego z określonych teoretycznie obozów, a patrzę na El Camino na przykład jako na materiał chyba po wykasowaniu z indeksów, od rzeczonego hiciora osobny. W moim przekonaniu zawartość osierocona zmienia sposób spostrzegania El Camino zdecydowanie i przede wszystkim przestaje patrzeć na niego z pretensjami, że jak porywa z początku do tańca, tak dalej ten rytmiczny taneczny flow zostaje NIEMAL kompletnie zarzucony na korzyść nuty z zapyziałego nowoorleańskiego czy nawet teksańskiego (nie potrafię odmienić ohajowskiego) klubu, czyli grania dla amatorów spożywania oczywistego trunku przy opanowanym przez różny element ludzki barze. To czystej krwi blues zmieszany z rock'n'rollem i puszczony też być może w radośnie nostalgiczny (jak cały ten nurt) trip po starych amerykańskich drogach południa, więc i zdatny równie do na żywca smakowania w okolicznościach klubowych, jak i podczas długich podróży bez bardzo konkretnego celu. Ja nie widziałem The Black Keys dotychczas jeszcze w klubowych warunkach w akcji, a tym bardziej w barze mi do wciągania kolejnych kolejek nie akompaniowali, ale El Camino lubi sobie u mnie w wozie pośmigać, kiedy nie tylko włóczę się bez celu - co zdarza się akurat ekstremalnie rzadko, bo dbałość o ekologię i zasobność portfela chyba jeszcze bardziej. 

niedziela, 14 kwietnia 2024

Rammstein - Reise, Reise (2004)

 

Reise, Reise to już ten Rammstein poza moim wówczas bieżącym zainteresowaniem, które stopniowo topniało - wprost proporcjonalnie do kolejnych wydawanych studyjnych albumów. Mimo że kiedy dzisiaj, po bardzo konkretnej czasowej przerwie czwórkę sobie zapodałem, a wcześniej trójeczkę w kontrze do dwóch startowych krążków, to Reise, Reise i Mutter zabrzmiały zdecydowanie ciekawiej, bez względu na fakt niepodważalny, że najbardziej osłuchane numery tam na tych najstarszych albumach wybrzmiewały. Z drugiej strony postawienie na tej samej argumentacyjnej półeczce trójeczki i czwóreczki też pozbawione jest większego sensu, bowiem Mutter to kompilacja przebojowa, a Reise, Reise materiał bardziej surowy, w sensie mniej popowy, ale wciąż przebojowy, tylko w tym moim skromnym zdaniem ciekawszym wymiarze chwytliwej ale intrygującej natury. Może tak odbieram opisywany, bowiem nie osłuchałem się z nim wystarczająco i jawi mi się nawet teraz jako wciąż poznawany, ale coś w nim jest takiego odmiennego, że gdybym obecnie miał wybierać pośród wspomnianej czwórki, to tego wiercącego na przykład kapitalnym Dalai Lama bym do najczęstszych odsłuchów sobie wrzucał. Niejako ascetyczna wręcz podniosłość i przecząca logice pojęciowej brutalna majestatyczność króluje, ale aranżacje zdają mi się pomimo rzecz jasna już u podstaw stylu Rammstein przyspawanego do estetyki anty finezyjności, właśnie przekornie najbardziej błyskotliwe. Uważam iż czwórka inaczej osadziła i wciąż osadza się w mojej świadomości, szukając nadal dla siebie miejsca, z drugiej strony mając już to miejsce jak doniosłem powyżej, w hierarchii bardzo wysoko, bowiem czegoś na kształt Los na próżno szukać w ich repertuarze i taki kawałek bez nadętej kombinacji, a z pomysłem bardzo mi leży. Może jedynie pośród indeksów groteskowa i po prostu piosenkowa (sporo tego przecież podobnego nagrali) Amerika jest nieznośna, a Moskau mimo że klejące się do uszka nieznośnie, to jednak skonstruowana ciekawiej i mam do niej więcej wyrozumiałości. Ogólnie Reise, Reise ma u mnie może przesadny i pozbawiony poniekąd racjonalnej postawy handicap, choć wbrew definicji tego określenia, fundament/fundamentu któremu go daje nic nie brakuje i na pewno nie jest on upośledzony. Żeby być o tym przekonanym, wybrzmiewa mi właśnie Stein Um Stein - z kapitalnie podbijanym furczącym ciężarnym riffem i klawiszem quasi smyczkowym oraz balladowym stylem w mruczeniu Tilla oraz Amour - niby ballada, a jakaś taka zwichrowana i mnie się to podoba. 

piątek, 12 kwietnia 2024

Brzezina (1970) - Andrzej Wajda

 

Udźwiękowienie kwiczy, ale poniekąd na przekór tezie aż przesadnie czuć że jesteśmy na wsi pośród lasów, bo ptaszorów trele, prawie zagłuszają dialogi bohaterów. Może od strony malarskiego (Malczewski inspiracją) wyeksponowania wiejskich warunków i przyrodniczych okoliczności wygląda dobrze, to już ponad estetyczne zamierzenie można mu sporo zarzucić, bo mam wrażenie, iż jednak mimo pochwał na jakie wpadłem dla autorów zdjęć, światło słabo współpracujące z operatorem kamery, który mając do dyspozycji kawał potencjału ubogo warsztatowo rzuca okiem obiektywu na postaci, a już w kwestii zbliżeń jest tak daleko jak tylko chyba było można od dzisiejszej operatorskiej maestrii i przede wszystkim montaż jakiś taki toporny. Aktorsko natomiast mam mieszane uczucia, bo raz ta estetyka gry specyficzna i nijak ze współczesną do której człowiek naturalnie przywiązany podobna, a dwa przecież Olbrychski ze swoją podnietą w głosie, swoimi mimicznymi grymasami i spojrzeniem przecież nie może być obiektywnie krytykowany, a silą rzeczy wymuszona wesołkowata chłopięcość groteskowo rudego Łukaszewicza, w kontrze do wyniosłej zgorzkniałej surowości Olbrychskiego, też nie może być określona jako anty zaleta. Jest tu ta kameralna teatralna atmosfera, jest potężnie przygnębiający nastrój, jest silny wyzywający pierwiastek zmysłowości, a może nawet (uwaga he he mocne słowa) lubieżności, wyuzdania i jest psychologiczna prawda, myślę trudna do podważenia oraz puenta, “opowieść o tym, że pełni nienawiści do świata największe pretensje mamy do siebie samych” do refleksji zdatna, ale forma produkcji niemal półamatorskiej psuje wiele i nie pozwala myślę mi odczuć Brzezinę w pełni z perspektywy skupienia się na rozpracowaniu jej tematu. Mocno mnie rozprasza najzwyczajniej owa niedoskonałość poza merytoryczna, choć etnograficzna i miłosna poetyckość zaiste uduchowiająca, sceny mocne, w pamięć zapadające, ale żeby to tak licho technicznie zrobić, to o pomstę do nieba można wołać. Przechodzę zatem niejako obojętnie obok brzozowych (brzezina - drzewostan niemal czysto brzozowy z wyraźną przewagą brzozy omszonej nad brodawkowatą) dramatów Stanisława i Bolesława. Zapamiętam jeno młodziutką Emilię Krakowską, tudzież że jednemu paniczowi nutki z wielkiego miasta uśmiechnięte, aż do ząbków wyszczerzania, a drugiemu dramatyczne, podniosłe nieznośnie kompozycje. Jednemu śmierć, ale zanim jeszcze życia ile możliwe, drugiemu być może długie życie przeżyte po rozpaczy, we frustracji i złości, więc co to za życie. Nie wiem, obaj wrażliwi, a tak zupełnie inni - intrygujące u podstawy, ale czy Wajda tego nie zawalił, czy Iwaszkiewiczowi przede wszystkim ta adaptacja do gustu przypaść mogła?

czwartek, 11 kwietnia 2024

Tata (2022) - Anna Maliszewska

 

Bardzo porządne, wydaje się że też bardzo wiarygodne polskie kino, przywiązane do elementarnych w nim, klasycznych wartości, rzeczowości ponad artyzmem. Co dodatkowo podnosi notę tej i tak samej w sobie emocjonalnej historii z kapitalną rolą Eryka Lubosa. Można się wzruszyć i można mu uwierzyć, bo gość ma w sobie ten autentyzm, warunki i świetnie radzi sobie z przykuwaniem uwagi nietuzinkową aparycją dzikusa ze złotym serduchem, mimo że towarzyszą mu nie mniej urokliwe i zasługujące na oklaski dwie młode damy. Taki rodzaj naszego swojskiego kina ma u mnie pierwszeństwo - nie przekombinowane, nie nabite megalomańsko ambicjami artystycznymi ani intelektualnym arcy irytującym prze-sadyzmem. Być może nie jest porywające, bo niewiele tu może ekscytować, ale ten równy quasi balladowy rytm, charakter eksponujący szlachetny wymiar prostoty życia i tradycji, jak i scenariuszowego mierzenia się z wyzwaniami oraz sporo ucieczek w kierunku refleksji może zaskarbić sympatię widza i moją zaskarbił, a że na koniec rozwój wydarzeń finalnie uległ prostocie happy endu, a wpierw przyjął dość prowokacyjny charakter, to już inna, ta chyba podszyta ukraińsko-polskimi animozjami historyczno-histeryczna, mało zabawna ale pouczająca w rzeczy samej (nie)bajka - jeśli dobrze intencje twórców przejrzałem. Nie wiem - niekoniecznie mogłem w interpretację tego wątku się wstrzelić.

środa, 10 kwietnia 2024

Kobieta samotna (1981) - Agnieszka Holland

 

W związku z okolicznością śmierci Marii Chwalibóg, jej aktorskie jak się powszechnie sugeruje opus magnum w TVP Kultura puszczone i oceniany jako jeden z najlepszych film Agnieszki Holland. Surowa z 1981 roku opowieść o Pani Irenie listonoszce, wychowującej samotnie jeszcze nie nawet nastoletniego syna. Pani z poczty więc do ludzi zawodowo zagląda i widzi wszystkie liczne rodzinne patologie, a sama też żyje w nie bardzo kulturalnym sąsiedztwie i pomimo zawodowej aktywności klepie upadlającą biedę. Pani Ireny życie to żadne życie, to koszmar zmagań z codziennością - dla niej i wokół niej cierpienie, egzystencja z dnia na dzień bez szczątkowego nawet odczuwania szczęścia czy nawet małych satysfakcji. Ciągła sromota w zabieganiu, topiący się w troskach byt, będący w zasadzie niebytem, gdyż oprócz konsekwentnie kłód kładzionych pod nogi, to brak jakiegokolwiek wsparcia, nie mówiąc już o potrzebie wyższej miłości zapewnionej. Życie Pani Ireny to dla Holland przykład i pretekst do ukazania i napiętnowania wszystkich powiązanych z politycznymi właściwościami ustroju komunistycznego patologii, odbijających się na kompletnym udupieniu jednostki z niższych szczebli społecznych. Stworzenia w tle i na przodzie sceny portretu „pięknej” Polski i „pięknych” Polaków, zniszczonych przez warunki ustrojowe. Dobra, a teraz moja ocena - krótka ocena, bo nie polubiłem, gdyż to kino takie chaotyczne, może społecznie i historycznie ciekawe, ale filmowo bez rytmu i bez artystycznych wibracji, choć finał rozegrany tak, że może zuch widz czuć się zszokowanym. Oczywiście zdumiony tak, że konsternacja ponad dramatycznymi uniesieniami - szczególnie kiedy oczy bolą od kompletnie położonej charakteryzacji i kaskaderki. W sumie i w zasadzie wszystko jest tu irytujące, może oprócz jedynie aktorstwa Chwalibóg oraz momentami Bogusia Lindy - w totalnie z innej bajki kreacji, niż to co przyjdzie mu firmować po transformacyjnym przełomie.

P.S. Ja człowiek w wieku bardzo dojrzałych, ale akurat ten rocznik co niewiele pamięta z realiów ekonomicznych czy nawet ogólnie tamtej początku lat osiemdziesiątych rzeczywistości, ale jak przez mgłę przypominają się te obskurne kamienice i to życie podwórkowe zupełnie odmienne od tych warunków przez współczesność smarkaczom oferowanych. 

wtorek, 9 kwietnia 2024

Voivod - Angel Rat (1991)

 

Oszalałym na punkcie Voivod koneserem ich wyjątkowości siebie nie nazwę, choć nie mogę zaprzeczyć, iż to band od lat na muzycznym metalowym firmamencie osobny i z pewnością intrygujący, ale dla mnie raczej miejscami nazbyt przekombinowany i czasami najzwyczajniej zbyt wymagający abym zdążył przez te lata dotrzeć do źródła fenomenu każdej z płyt Kanadyjczyków. Gdzieś po drodze czy w międzyczasie sobie odpuściłem i idąc na łatwiznę ograniczyłem się do przytulania wyłącznie trzech albumów z wielu, a jednym z nich jest wydany, kiedy rozszalał się nurt grunge'owy Angel Rat, który może z tym wówczas mega popularnym zjawiskiem nie miał nic wspólnego, zrywając nieco z technologiczna otoczką idąc równo w klimaty niemal rockowe, jednak nie zrywając kompletnie z progresywnym charakterem tego co zanim Angel Rat powstało, szczególnie pod koniec lat osiemdziesiątych nagrali. Angel Rat jest pozornie mniej może złożony, jest bezdyskusyjnie bardziej melodyjny i otwarty na nutki wesoło podrygujące, ale jest też wciąż niebywale ciekawy aranżacyjnie i zupełnie, mimo iż rockowy, to typowego rockowego grania oszczędzający. Bowiem wszystko jest tu jakieś na tle struktur rockowych powyginane i pulsujące dziwacznym vibe'm, jakby człowiek słuchał bez wątpienia ambitnej muzyki, ale też fasadowo przyjaznej i pod fasadą przekornie igrającej sobie z mainstreamowymi wymaganiami. Zatem ja kompletnie nie rozumiem dlaczego przez długi okres Angel Rat wraz z kontynuującym podążanie ta ścieżką The Outer Limits mogły być przez fanboy'ów Voivod uznawane za mniej wartościowe, a na pewno za lekko zaprzedające się muzycznemu rynkowi, kiedy przecież nikt kto nie siedzi w muzyce wychodzącej poza schematy akurat nimi mógłby się bez odpowiedniego przygotowania zachwycić. Niekonwencjonalna w zasadzie jest ta quasi tylko lekka melodyka, bo riffy niezwyczajne, a cała rytmika i wokale raczej położone tak aby zbyt szybko bliskiej relacji ze słuchaczem nie złapać i go tak wciągać i wciągać na zasadzie, że niby nie dla mnie, ale coś w tym jest i jeszcze raz i raz jeszcze, aż w końcu może zatrybi, a jak zatrybi, to ojeju jakie to jest poza ramami, ale dogłębnie przemyślane i cholernie hipnotyzujące. Angel Rat dzisiaj gdy go sobie z niezwykłą przyjemnością rozbijam na atomy, jest tak imponująco rozrośnięty do poziomu detalicznego arcydzieła, że nie mam wątpliwości, iż raz nie pozbawi go czaru ani czas, ani w końcu dotarcie do ostatniej tajemnicy jaka w nutach z jakich złożony ukryta. Rzecz ponadczasowa, ponad wszelkie standardy wychodząca, a poza tym bardzo przyjemna w obcowaniu na tym pierwotnym poziomie chwytliwości. Taka skomplikowana mozaika niby, ale mozaika dla oczu swoim kolorytem bardzo wdzięczna. :)

P.S. Poza tym jak oni chwycą jakiś temat liryczny, to nie ma hmmm, że tak grubiańsko napisze ch we wsi!

Drukuj